Koncerty Deep Purple od początki istnienia grupy były czymś więcej niż tylko odegraniem kilkunastu utworów dla większej czy mniejszej publiki. Czasami poza kompletną ucztą muzyczną, była okazją do publicznego ujawnienia niesnasek między członkami zespołu, a konkretnie między R. Blackmore’m, a I. Gillanem, którzy nie mogąc się wzajemnie strawić, czy to na estradzie, czy to w studio trzaskali drzwiami na cały świat. Ilość wejść i wyjść jednego czy drugiego sprawiała, że grupę trudno zaklasyfikować wyłącznie do klasyki hard rocka. Nie jestem fanem podtrzymywania marki bez jej twórców, co jest udziałem wielu rockowych Matuzalemów. W przypadku Deep Purple tylko sekcja rytmiczna pamięta rok 1968. Ian Gilan dołączył dopiero przy czwartym (ale przełomowym albumie), Steve Morse gra od 1994, a nie żyjącego od 8 lat Jona Lorda (moim zdaniem najwybitniejszy wirtuoz organów Hammonda w historii) zastąpił Don Airey. Od 25 lat zespół obywa się bez R. Blackmore’a i choć to on jest autorem najbardziej szalonych gitarowych solówek i riffów, to jego nieobecność jest najmniej zauważalna, tym bardziej, że to co najlepsze kapela stworzyła przez 20 lat istnienia. Próby zastąpienia Gillana były zdecydowanie bardziej żałosne, bo nawet lubiany przez mnie D. Coverdale, nie rzucał w jego repertuarze na kolana, a milczeniem pominę płyty z G. Hughes’em, czy J.L. Turner’em. Zapraszam na koncert z 1999 roku, a więc czasu, gdy głos Gillana wymiatał skalą i siłą, Jon Lord wyczyniał muzyczne cuda z Hammonda, a Morse gitarą malował świat. Zespół wydał mnóstwo płyt i video z koncertów, ale ten cenię wyżej niż znakomite albumy nagrywane nawet w oryginalnym składzie z udziałem przyjaciół Jona i Ritchie’go z konserwatoriów.
Komentarze